The Cameron Files: Secret at Loch Ness [PC] [Recenzja]

The Cameron Files: Secret at Loch Ness, Galilea, Wanadoo, 2001, PC, przygodowa

Galilea. Kojarzycie tego producenta? Ja nie kojarzyłem, ale po ukończeniu The Cameron Files: Secret at Loch Ness trochę żałuję, że francuska ekipa nie stworzyła większej ilości przygodówek. Bo pomimo faktu, że perypetie tytułowego bohatera nie grzeszą szczególną oryginalnością w niemal żadnym z aspektów produkcji, to oferują kilka godzin naprawdę solidnej i przede wszystkim angażującej rozrywki.

Jak podpowiada podtytuł, przyjdzie nam w skórze Alana Parkera Camerona - prywatnego, podstarzałego detektywa, który skrywa swą efektowną łysinę pod kapeluszem - rozwikłać na terenie Szkocji tajemnicę potwora z Loch Ness, choć punkt wyjścia dla fabuły jest zgoła inny. Wszystko ładnie i klarownie wyjaśnia ciekawie zrealizowane intro, nie będę Wam więc psuł przyjemności jego poznania. Dość powiedzieć, że na przestrzeni całego scenariusza czekają zwroty akcji i wiele niebezpiecznych sytuacji, w które wplącze się Cameron. Na brak emocji narzekać zwyczajnie nie wypada.

Jeśli graliście kiedyś w Atlantis lub - jeszcze lepiej - Necronomicon czy dwie pierwsze odsłony Draculi (jeśli nie znacie, zapraszam na YouTubowy kanał Vicka83, gdzie je ostatnio rozpracował), poczujecie się jak w domu. Widok z oczu bohatera, węzłowy sposób zwiedzania lokacji (i skokowy, gdyż naszym wędrówkom nie towarzyszą animacje - ułamek sekundy od kliknięcia i już jesteśmy kilka/kilkanaście metrów dalej), zbieranie i wykorzystywanie przedmiotów, a od czasu do czasu rozwiązywanie typowo logicznych wyzwań. Gatunkowi puryści zapłaczą zaś podczas stosunkowo częstych fragmentach rozgrywki na czas. Mnie one jakoś wyjątkowo nie bolały, przynajmniej do czasu sekwencji pod koniec gry, podczas której należy uratować przed niechybną śmiercią pewną niewiastę. Co prawda nie liczyłem powtórek, ale całość rozgrywałem co najmniej kilkanaście razy, nim wszystko poszło jak trzeba. Nieco krwi napsuł mi ponadto podwodny labirynt (i tu w pewnym momencie załącza się czasówka - ostrzegam!), lecz rozrysowanie na kawałku papieru mapy rozwiązało ów ból głowy. Stawiane przed nami wyzwania są w ogólnym rozrachunku interesujące i zróżnicowanie na tyle, na ile pozwoliła przyjęta konwencja i ograniczenia silnika.

Gra do najnowszych nie należy, Wikipedia datuje premierę na rok 2001, co uwidacznia się zwłaszcza poprzez okrutnie niską rozdzielczość wyświetlanego obrazu. Pomijając ten "drobny" feler, grafika jest całkiem ładna, a niemal wszystkie lokacje wykonane z dbałością o najmniejsze nawet detale. Rezydencje lorda Mac Farley, do której przybywamy na jego prośbę, zwiedzałem z niekłamaną satysfakcją (to samo mam w prawdziwym życiu - lubuję się w oglądaniu cudzych chałup ;). Na uwagę zasługują też liczne i efektowne przerywniki animowane. Nie wiem, kto jest ich autorem, ale od strony reżyserii prezentują się naprawdę okazale. Filmowe ujęcia, niezła animacja postaci (bohaterowie wyglądają nieco jak kukiełki, ale przynajmniej nie stoją jak drewniane kołki i posiadają mimikę twarzy - w obecnej erze komiksowych wstawek taki powrót do przeszłości smakuje wybornie, przy okazji boleśnie uświadamiając, że budżet na gry przygodowe jest dziś śmiesznie niski w porównaniu do tych sprzed lat), przyzwoity voice acting... oglądać i słuchać, nie marudzić. Sporym mankamentem okazuje się jednak brak podpisów pod dialogi. Na szczęście tych nie uświadczymy zbyt dużo, jednak przynajmniej dobra znajomość języka angielskiego jest tu mocno wskazana. Ale skoro ja dałem radę wszystko zrozumieć, to i Tobie - czytelniku - powinno się to udać.

Dźwiękowa strona Loch Ness może budzić pewną konsternację, gdyż poza kilkoma momentami, kiedy to do naszych uszu dociera jakaś melodia, przez 95% czasu rozgrywki skazani jesteśmy na efekty ilustrujące nasze otoczenie i wykonywane czynności. Szumy, trzaski, skrzypienia i inne sample (oraz głosy postaci) są na szczęście tak dobrze nagrane i tak liczne, by stanowić zaletę produkcji. Buduje to ciekawy nastrój i sprzyja imersji, nie wywołując przy tym irytacji zrodzonej z utknięcia w jakimś momencie przygody.

A przygoda ta jest niestety skrajnie liniowa, więc od czasu do czasu zdarzają się krótsze bądź dłuższe chwile spędzone na myszkowaniu po dostępnych terenach w poszukiwaniu aktywnych hotspotów. Sam straciłem razu jednego dobre pół godziny błąkając się po domostwie, by w końcu trafić na będącą punktem zapalnym dla scenariusza teczkę, która była widoczna (aktywna) tylko przy konkretnym ustawieniu bohatera. Lekarstwem na wiele "zacinek" jest skrupulatnie prowadzony przez Camerona dziennik, na stronach którego zapisuje wszystkie swoje przemyślenia oraz pomysły na najbliższe działania. Taki wbudowany w program system podpowiedzi - przydatna rzecz, z której niestety przy okazji drugiej odsłony przygód rudego detektywa twórcy z niewiadomych przyczyn zrezygnują. To już jednak opowieść na inną okazję.

Secret at Loch Ness śmiało polecam wszystkim zagorzałym miłośnikom gatunku. Ja przez 8 godzin, bo tylko tyle potrzeba do ukończenia historii, bawiłem się zaskakująco dobrze. Rzemieślnicza robota odpowiednio wysokiej klasy. Bez iskry geniuszu, ale nie samymi klejnotami człowiek żyje.


Piotr Wysocki

Komentarze

Prześlij komentarz