Cieniste Ognie - Dean Koontz [Recenzja]

Cieniste Ognie, Dean Koontz, Prószyński i S-ka, 2005, 544 strony, twarda okładka

Z pewnej popularnej swego czasu polskiej kreskówki dowiedziałem się razu jednego, że książka może być ciekawa, interesująca, cudowna, fascynująca, jak i za**bista. Dlaczego jednak nikt nie dorzucił, że istnieją również książki nudne, bez polotu, sztampowe i nadające się wyłącznie do pieca?

Co do tego, że Dean Koontz jest pisarzem całkiem niezłym, chyba nikt nie ma wątpliwości. Autor namacalnie udowodnił ten fakt kilkoma znakomitymi powieściami (znakomitymi rzecz jasna w obszarze gatunków, po jakich się porusza), a co więksi fani poszerzą tę liczbę zapewne do sztuk kilkunastu. I nie mam zamiaru ich opinii podważać. Zdarzają się oczywiście niepoprawni optymiści (bądź spece od marketingu), rzucający dość odważnym, lecz w gruncie rzeczy nietrafionym określeniem, iż Koontz to "główny rywal Kinga". Nietrafionym już z tego prostego względu, że wbrew pierwszemu wrażeniu, jakie mieć można po pobieżnym przejrzeniu ich bibliografii, obaj panowie reprezentują nieco inne gatunki. I tak jak King tworzy psychologiczne (mniej lub bardziej) horrory, a w ostatnich latach przede wszystkim powieści obyczajowe z grozą czającą się gdzieś na uboczu - a nawet kryminały (aka Pan Mercedes, jego ostatnie dokonanie, które, co przyjąłem z pewnym niepokojem, ma rozrosnąć się do trylogii) - tak Koontz preferuje prostsze, doprawione chwilami fantastyką powieści sensacyjne i dreszczowce, które łatwo można by przełożyć na język filmowy, tworząc coś, co byłoby później nadawane w porze największej oglądalności na Polsacie czy TVN-ie ;-) Nie wspominając już nawet o kwestii zarobków, bo to też zupełnie inne ligi. Porzucając już jednak tę kwestie, Koontzowi, jak niemal każdemu autorowi - w tym Kingowi, co by nie być posądzonym o fanatyzm - zdarzały się "wypadki przy pracy". Jedną z nich jest niestety recenzowana własnie książka.

"Cieniste Ognie" zdobyłem dawno temu z wyprzedaży na Merlinie. Zapłaciłem za nie coś koło dziesięciu złotych, co przy sugerowanych przez wydawce blisko czterech dychach oraz twardej, nie najgorzej prezentującej się okładce, stanowiło propozycję niemalże nie do odrzucenia. Kuszący był również fabularny skrót wydarzeń. Ten, znajdujący się jak zwykle z tyłu książki opis, wprowadził mnie, pozwólcie że się w ten sposób wyrażę, centralnie w ostre, kłujące po tyłku krzaczory :D Wydawca umieścił tam bowiem nijak mające się do prawdy dyrdymały. O ile zazwyczaj absolutnie nie wierzę w te mające przyciągnąć potencjalnego kupca bzdety, tak tym razem niestety dałem im wiarę. I to nie tylko z powodu bycia młodym i głupim (dziś jest inaczej, jestem stary i głupi ;). Wydawca zarzeka się, że to doskonała powieść, czego dowodem ma być fakt, iż sam autor po dwudziestu kilku latach od ostatniego wydania poprosił o jej reaktywacje. Sami więc widzicie skąd wzięła się moja łatwowierność. Bo skoro Koontz uważał, ze to wielki hit, to... kurka wodna, zaufałem mu.

Piszę o tym tylko po to, by uzasadnić fakt okrutnego rozczarowania i dać podstawy pod cierpkie słowa, jakie za moment wypełzną spod przycisków mojej klawiatury. Wskazać, jak mocno rzutowało to na widniejącą gdzieś poniżej ocenę końcową. Spodziewałem się naprawdę solidnej powieści. I nawet jeśli tylko w formie rozrywkowego czytadła, to takiego, które na kilka godzin bezpardonowo wyrwie mnie ze świata realnego wtrącając w ten wykreowany przez pisarza. Wszystko zaczyna się nawet intrygująco. Oto bohaterka, Rachael Leben, postanawia zakończyć swój  nieudany związek z mężem. Ma dosyć jego osoby, sposobu życia, bycia i niemal wszystkiego, co się z tym wiąże. Jest to facet z natury bezczelny, zapatrzony w siebie i pełen innych nie dających się znieść cech. Po kolejnej sprzeczce z Rachel, Eric, mąż właśnie, wpada prosto pod koła nadjeżdżającego samochodu. Warto w tym miejscu wspomnieć, że Eric był specjalistą w genetyce i tym się na co dzień zajmował. Tak czy siak, mądra głowa czy nie, facet ponosi śmierć na miejscu. Jednak jeszcze tego samego dnia ciało Erica znika w niewyjaśnionych okolicznościach z kostnicy. Po początkowej konsternacji wspólnicy mężczyzny dochodzą do jedynego słusznego wniosku, że Eric mógł przetestować na samym sobie specyfik, nad którym pracował. Specyfik dający nieśmiertelność... 

Brzmi ciekawie? Może i brzmi, szkoda jednak, że na tym plusy tej historii się kończą. Akcja powieści, rozpisana na ponad 500 stron, toczy się powoli i flegmatycznie. Tylko kilka momentów powoduje jakieś emocje, reszta ze strony czytelnika to tylko beznamiętne przerzucanie stron i silne poczucie zmarnowanego czasu, który można by spożytkować chociażby na znacznie bardziej fascynującą czynność obserwowania rybek w akwarium (albo tej jednej, która gra na Twitchu w Pokemony). Kiedy wydaje się, że oto w końcu doczołgaliśmy się do ciekawej, wartej rozwinięcia sytuacji, puf, w tym samym momencie następuje jej koniec, a my ponownie wracamy do powstrzymywania się od ziewania i walczymy z myślami próbującymi gdzie pieprz rośnie uciekać od treści czytanego fragmentu. W niczym nie pomagają także kiepskie dialogi. Są do bólu zębów sztuczne i drewniane. Jak z marnego filmu o krwiożerczych tchórzofretkach czy latających rekinach. Czytając je uśmiechałem się tylko pod nosem, myśląc, "Taaa, na pewno rzeczywiście istniejący/a XXX w takiej sytuacji by to powiedział/a". Co zresztą ma ogromny wpływ na odbiór samych bohaterów. Tak tekturowych postaci nie widziałem już od dłuższego czasu. Nie ma nawet mowy o tym, by polubić choćby głównych bohaterów. Wszyscy są irytująco Koontzowo jednoznaczni - jak źli, to źli do szpiku kości, jak dobrzy, to kryształowo czyści. Dodajmy do tego schematyczne rozwiązania fabularne i pompatyczne zakończenie, a tym samym dostaniemy klarowny obraz całej książki - nudnej, bez polotu, sztampowej i nadającej się wyłącznie do pieca.

Wynudziłem się podczas lektury i ze swojej strony mogę Was tylko przestrzec przed pomysłem jej zakupu. Koontz posiada na koncie wiele znacznie ciekawszych pozycji, i to z nimi lepiej się zapoznać. 


Piotr Wysocki

Komentarze

  1. Będę miała na uwadze treść powyższej recenzji (jakże dobitnej) gdy natknę się na tą książkę. Koontza jeszcze nie czytałam ale kiedyś z chęcią skuszę się na tego autora. Ale nie na Cieniste ognie... Już sam tytuł brzmi dość... nijako/dziwnie.

    OdpowiedzUsuń
  2. Z Koontzem miałam do czynienia w podstawówce, a może to było w gimnazjum, neverming, moja memoria jest fragilis. Czytałam "Oczy ciemności", którą dostałam od kuzynki na jakieś tam święto. Pamiętam, że jako ówczesna zapalona czytelniczka kryminałów, urzeczona nie byłam, a jedyny moment, jaki zrobił na mnie jakiekolwiek wrażenie, była to...scena łóżkowa :D
    Do tego pana już nie powrócę, niesmak mi pozostał, ponadto wierzę, że skoro nie był w stanie zachwycić mnie, gdym była smarkata, to nie zachwyci mnie również teraz, gdy jestem...trochę mniej smarkata.

    OdpowiedzUsuń
  3. Szkoda, że akcja dzieje się tak flegmatycznie. Tej książki Koontza nie czytałam, ale wiem tak jak i Ty, że autor ma na swoim koncie świetne powieści, więc mnie to nie zniechęca.

    OdpowiedzUsuń
  4. Ja się zraziłem do Koontza już jakiś czas temu i nie zapowiada się bym do niego wrócił ;D

    OdpowiedzUsuń
  5. Lubię Koontza, ale wydaje mi się, że akurat tu faktycznie obniżył nieco loty. Cóż... każdemu się zdarza :-)

    OdpowiedzUsuń
  6. W dość odległych czasach przeczytałam dwie powieści Koontza z biblioteki i pamiętam, że byłam zadowolona. Pasowałoby odświeżyć pisarza :P

    OdpowiedzUsuń
  7. Zraziłam się kiedyś i to bardzo do tego pana. Raczej się już nie zaprzyjaźnimy

    OdpowiedzUsuń

Prześlij komentarz