Joyland - Stephen King [Recenzja]

Joyland, Stephen King, Prószyński i S-ka, 336 stron, średnia nota na Lubimy Czytać - 6,95/10najniższa obecnie cena: 19,50 zł (kilk)

Powszechnie znanym pośród moich znajomych oraz czytelników tego bloga jest fakt, że na każdą książkową nowość wysmarowaną przez Stephena Kinga rzucam się niczym wygłodniały student na schabowego. Nikogo nie powinno zatem zdziwić, że Joyland miałem już w dniu premiery, a dni ją poprzedzające spędziłem wzdychając i złorzecząc na okrutnie wolno upływający czas (którego w normalnych okolicznościach zawsze jest przecież za mało!). Na początek pozytywnie zaskoczyła mnie cena. Większość sklepów sprzedawała książkę z dużym rabatem i nowego Kinga spokojnie dało się wyrwać już za 25 złotówek. Miło. Mam nadzieje, że podobnie będzie w przypadku listopadowej premiery "Przebudzenia" (ang. Revival - szczegóły tutaj), bo tu wydawca na okładce cenę ustalił aż na 42 zł. Sporo jak na nieco ponad pięćset stron i miękką okładkę. Wracając jednak do Joyland, promocję te przełożyły się - rzecz jasna poza kampanią reklamową - w wyraźny sposób na sprzedaż, co można wywnioskować między innymi spoglądając na dużą ilość głosów oddanych na powieść w serwisie Lubimy Czytać. Jest dobrze. A sama powieść?

Bez Kingowego lania wody - wypada nieźle. Zaledwie nieźle. Podejrzewam, że gdyby napisał ją ktoś inny, rozpływałbym się teraz w zachwytach, ale to mój ukochany Król Horroru (tak, rzucam etykietkami), a na tle jego wcześniejszych dzieł, nawet tych świeższych, (bardzo dobre Pod Kopułą i doskonałe Dallas '63) wypada zaledwie zadowalająco. Żeby nie było niedomówień - podobało mi się, a kilka scen jest na tyle sugestywnych, że zostaną w mojej głowie na całe lata, mam jednak kilka zarzutów, nad którymi w tej krótkiej opinii się skupię. Przede wszystkim jest za krótko. Kilka wątków dosłownie krzyczy i tupie, domagając się rozbudowy, poświęcenia im dodatkowych kilkudziesięciu stron na rozwinięcie skrzydeł. I niech mi teraz ktoś powie, że King jest be, bo leje wodę i przynudza... Rzucę mu w twarz Joyland, które w starciu z wagą ciężką, a mówiąc to, mam na myśli chociażby "To", "Bastion", "Dallas '63" i "Pod Kopułą", pada nieprzytomne już po kilku ciosach w szczękę. Pisarz dusi się w małych przestrzeniach. Owszem, kilka(naście) Stephena opowiadań to perełki, ale chyba większość miłośników jego twórczości zgodzi się ze mną, że w krótkiej formie wypada dużo słabiej niż w długiej. Nieprzypadkowo najlepsze dzieła autora to te zawarte w ponad ośmiuset stronach.

Coś tu niezbyt wesoło...
Po drugie, nie jest to horror i nie jest to kryminał. Przynajmniej nie do końca. To głównie obyczajówka z delikatnie zarysowanym wątkiem paranormalnym i muśnięciem tematyki kryminalnej. Skłamałbym jednak twierdząc, że to wada, od dłuższego czasu twierdzę bowiem, że najlepszy King, to King w wydaniu obyczajowym. I te właśnie fragmenty w Joyland czyta się najprzyjemniej. Cała reszta (groza i kryminał) zdają się być odrobinę wymuszone i w gruncie rzeczy zbędne. Na szczęście finałowe starcie, choć z przewidywalnym zakończeniem i z największą ilością wspomnianych zbędnych przedstawicieli dwóch powyższych gatunków, trzyma w napięciu i przebija się przez nie ekspresowo. Świetnie, bardzo przekonująco przedstawione jest też życie codzienne pracowników parku rozrywki. Ich zajęcia, problemy, slang (w tym miejscu brawa za solidny, unikający większych wpadek przekład)... Niezwykle miło spojrzeć na to od środka, oczami bohatera, który - zupełnie tak jak my - nic o tej stronie wesołego miasteczka tak naprawdę nie wie. Na osłodę znajdzie się też wątek romantyczny, któremu niektórzy zarzucają co prawda zbyt bliskie powiązania ze stylem pisarskim Danielle Steel, mnie się jednak, o dziwo, gdyż romantyk ze mnie żaden, bardzo podobał. Powiem więcej - mógłby być nawet bardziej rozbudowany.

Czytając Joyland na zmianę towarzyszyły mi właśnie uczucia frajdy i mniej lub bardziej sprecyzowanego niedosytu. To trochę tak, jakby szef kuchni w dobrej restauracji podsuwał Wam pod nos smaczną potrawę, pozwalał wziąć kilka kęsów i zaraz ją zabierał, na to miejsce serwując coś innego. Nawet jeśli te nowe danie okazuje się równie dobre, to wciąż macie w pamięci i na kubkach smakowych radość, jaką sprawiała Wam ostatnia potrawa, przez co dłuższą chwilę ciężko cieszyć się nowym przysmakiem. Wychodząc z takiego lokalu mamy pełne prawo być nieco skołowani. I coś takiego mam w przypadku Joyland. Niby się podobało, a jednak ostatecznie przyznaje książce siódemkę.


Piotr Wysocki

Komentarze

  1. Miałam bardzo podobne odczucia, czytając "Joyland". Dobra książka, ale taka... zwykła, nie pozostawiająca po sobie żadnych głębszych emocji, żeby nie powiedzieć żadnego śladu w pamięci. Tak się złożyło, że zaraz po niej czytałam "Pod kopułą" i tu sprawa miała się zupełnie inaczej. Rewelacja! Natomiast "Dallas'63" jeszcze przede mną :)

    OdpowiedzUsuń
  2. "Joyland" stoi sobie na półce i czeka aż się odważę. Naczytałam się o niej i czuję, że będę zawiedziona, a tego nie ścierpię. Na pocieszenie mam "Dallas'63", o którym wiem na pewno, że nie zawiedzie:)

    OdpowiedzUsuń
  3. Ach, ileż tu słów prawdy wyczytałam! Też nie jestem fanką opowiadań Kinga (choć samego autora i owszem) i też preferuję jego działania w sferze literatury obyczajowej. Po "Joyland" nie sięgnęłam, bo słyszałam wiele negatywnych opinii i jakoś przeszła mi ochota - mam jeszcze sporo do nadrobienia w zakresie starszych (i lepszych zapewne) powieści Mistrza, więc wolę nie marnować czasu. ;)

    OdpowiedzUsuń
  4. Wstyd się przyznać, ale ja znam Kinga jedynie z Zielonej Mili i jego poradnika dla pisarzy... Wstyd straszny, tym bardziej, że mnie wcale jakoś specjalnie do zmiany tego stanu nie ciągnie...

    OdpowiedzUsuń
  5. Zaraz po przeczytaniu ''Joyland'' oceniłam ją dość wysoko, ale teraz patrząc na tę książkę z perspektywy czasu uważam ją za zaledwie przeciętną. Niestety nie powaliła mnie na kolna jak w przypadku ''Zielonej mili'' czy ''Cmętaża zwierząt''. W sumie to taka zwyczajna obyczajówka, chociaż całe szczęście, że nie było w niej specyficznego ''kingowskiego wodolejstwa'', bo strasznie tego nie lubię, dlatego ten pisarz nie jest moim ulubionym jeśli chodzi o literaturę grozy.

    OdpowiedzUsuń
  6. Lekturę "Joyland" wspominam na swój sposób dość wyjątkowo. Podobało mi się, bardzo. Nie był to jednak typowy King i było to czuć, ale taka obyczajówka w jego wykonaniu bardzo mi się spodobała. Sama nie liczyłam na horror i się nie pomyliłam. A co do tej wyjątkowości... "Joyland" przeczytałam pod koniec zeszłych wakacji i czasem idealnie zgrałam się w książką. Cała ta wakacyjna otoczka pozostawiła nieco ciepła w moim sercu i najzwyczajniej nie będzie mi się kojarzyć z grozą, a ciepłym późno sierpniowym wieczorem. :)

    OdpowiedzUsuń
  7. Czytałam ją jakiś czas temu . Mimo,że nie był to Stephen King w szczytowej formie , ale spędziłam bardzo miły czas z tą książką . Mocno zapadła mi w pamięć ;)

    OdpowiedzUsuń

Prześlij komentarz