The 5,000 Fingers of Dr. T (1953) [RECENZJA]

The 5,000 Fingers of Dr. T, 1953, reż. Roy Rowland, wyst. Peter Lind Hayes, Mary Healy, Hans Conried, Tommy Rettig

The 5,000 Fingers of Dr. T z 1953 roku to zupełnie nieznany w Polsce film (brak emisji w tv i piętnaście głosów na Filmweb) z gatunku fantasy/musical. Wielka szkoda, moim zdaniem wart jest poświęcenia mu kilkudziesięciu minut.

Obraz ten to jedyna pełnometrażowa produkcja przy której pracował Theodor Seuss Geisel (pisarz, poeta, animator, rysownik...), odpowiedzialny za historię, scenariusz i słowa piosenek. Niestety film został źle odebrany, testowa widownia zmieszała go z błotem twierdząc, że jest dziwny i niezrozumiały, wobec czego producenci postanowili m.in. wyciąć kilkanaście piosenek oraz na nowo nagrać sekwencje otwierającą. Niewiele to pomogło, odbiór krytyków był chłodny i dopiero po latach, kiedy film wydano na DVD i Blu-ray, zaczął być doceniany (obecnie 74% na RT). Sam Dr. Seuss uznał go za swoją największą porażkę i nawet nie wspomniał o nim w napisanej później autobiografii. Niesłusznie, bo ogląda się to świetnie. Fabuła - opowiadająca o dwunastoletnim Barcie, który wbrew swojej woli musi uczyć się gry na fortepianie i podczas nudnych ćwiczeń zapada w niezwykle realistyczny sen, w którym jego nauczyciel staje się złym doktorem pragnącym zrealizować swe niecne plany i stworzyć epicki koncert na pięciuset zniewolonych muzyków - i logika wydarzeń są mocno pokręcone, podobnie jak przecząca prawom logiki architektura kompleksu, w którym toczy się akcja, i jego groteskowe wyposażenie. Śmiem jednak twierdzić, że to jedna z największych zalet filmu. Obserwowanie pomieszczeń, rekwizytów i scenariuszowych niespodzianek stanowiło połowę frajdy, jaką czerpałem z seansu. Grze aktorskiej i stronie muzycznej również nie mogę niczego zarzucić. Całość w technicolorze i jakości 1080p. Rozkosz dla oczu i uszu. Dziewięć na dziesięć punktów.




Komentarze

  1. Mam podejrzenie, że ten film nie został dobrze odebrany, bo po prostu wyprzedzał swoją epokę. Dziś w dobie CGI i VR można by zrobić nową wersję s stylu Tima Burtona z powiedzmy Ianem Armitagem i kto wie, może dorównałby prześwietnemu oryginałowi? :)

    OdpowiedzUsuń
  2. O kurczę, ja w każdym razie bym oglądał niezależnie od finalnej jakości :D Ale CGI, z tym trzeba być ostrożnym :)

    OdpowiedzUsuń

Prześlij komentarz