Choć w filmografii Ti Westa próżno doszukiwać się szczególnie dobrych bądź cenionych przez szeroką publikę produkcji, to osobiście twórczość tego faceta darzę trudną do określenia sympatią. Na myśli mam zwłaszcza The House of the Devil, lecz w pamięć wryć zdołało mi się również The Innkeepers (nawet jeśli momentami okrutnie się nudziłem), jak i wyreżyserowane przez Westa segmenty w The ABCs of Death oraz V/H/S (przy okazji tego ostatniego - niedawno doczekaliśmy się trzeciej odsłony filmu, mniam!). Innymi słowy - jest w nim coś, co sprawia, że chce się obserwować kierunek, w jakim podąża. Między innymi z tego powodu po The Sacrament sięgnąłem stosunkowo szybko (zważywszy na to, że moja filmowa kupka wstydu liczy sobie ponad 800 [sic!] tytułów fakt ten naprawdę coś znaczy) i z nadzieją na co najmniej przyzwoite widowisko.
Pierwsze kilka minut seansu szybko i bezboleśnie wprowadza widza w historię. Oto poznajmy pewnego mężczyznę, Patricka, który przybywa do dwójki reporterów z prośbą o towarzyszenie mu podczas wyprawy do znajdującego się w oddalonym od wszelkiej cywilizacji obozu, gdzie od pewnego czasu znajduje się jego siostra. Zadanie jest proste - sprowadzić dziewczynę do domu. Wszystko zaczyna się jednak komplikować tuż po dotarciu na miejsce - wrażenie przestąpienia bram raju psują wyposażeni w broń palną strażnicy, a to zaledwie zalążek dziwnych zdarzeń, których świadkami będzie trójka bohaterów. Film, co istotne, oparty został o prawdziwe wydarzenia, o których poczytać możecie chociażby na Wikipedii. Nie będzie zatem spojlerem stwierdzenie, że nasi protagoniści zmierzą się z sektą, której przywódca nie będzie zadowolony z faktu, że ktoś próbuje wymieść jego śmieci spod dywanu. The Sacrament trzyma się faktów na tyle, by zaznajomiony z historią istnienia założonej przez Jima Jonesa osady Jamestown widz pozbawiony był jakichkolwiek zaskoczeń na poziomie rozwoju wydarzeń i zakończenia.
Nie zmienia to jednak faktu, że film ogląda się zaskakująco nieźle. Owszem, gra aktorska jest dość sztuczna (wyjątek to Gene Jones, który jako przywódca grupy spisuje się niemal bezbłędnie), dialogi rozpisane w sposób, którego w stylizowanych na dokument produkcjach wyjątkowo nie lubię (każdy cierpliwie czeka aż jego rozmówca skończy mówić i niczym po naciśnięciu przycisku Play wygłasza swoją kwestię. Ja pragnę dodającego realizmu chaosu, wchodzenia sobie w słowo etc.) i całość nie wywołuje wielkich emocji oraz mimowolnego obgryzania paznokci, jednak za sprawą niezłego tempa i kilku naprawdę udanych scen (wywiadu z Ojcem, gdyż tak go zwą jego owieczki, słucha i ogląda się z niemałą fascynacją) te niecałe 90 minut upływa ekspresowo i bez momentów zmęczenia seansem. W pewnej chwili byłem przekonany, że film zamieni się w sztampowy survival thriller/horror i bohaterowie przez kolejne kilkadziesiąt minut będą miotali się z kąta w kąt w środku nocy, ale na szczęście po chwili okazuje się, iż główna część oraz sam finał dzieła Westa toczą się w biały dzień. W mojej opinii to jedna z największych zalet tego obrazu, dodająca mu pewnej oryginalności.
Czy warto zatem obejrzeć? Może nie koniecznie i nie już teraz, ale jeśli będziecie mieli taką okazję - można spróbować. To naprawdę przyzwoity dreszczowiec, który pomimo mniejszych i większych niedoskonałości ogląda się dobrze. A to wystarczający powód, by wystawić mu notę, jaką widzicie poniżej.
Piotr Wysocki
Mnie ten film troszkę zawiódł, pewnie dlatego, że spodziewałam się horroru, a dostałam thriller. Brakło mi w tym filmie klimatu grozy (chociaż jest typowe dla thrillerów napięcie) i jakiegoś efektu zaskoczenia. Lepiej by wypadł, gdyby twórcy dodali coś fikcyjnego, nowego do historii sekty Jima Jonesa. No, ale na plus stabilny obraz, co rzadko się zdarza w "kręceniu z ręki". Tak, jak piszesz - można obejrzeć, ale nie trzeba.
OdpowiedzUsuń